Komentator życiowy to taki ktoś, kto nie robi dużo w swoim własnym życiu, ale nadrabia z nawiązką, komentując życie innych.
Ale nie to, że rzuci jedną czy dwie uwagi. O nie. Jak on komentuje, to nikt inny. Zaciekle, wnikliwie i do dna. On by tak nie mógł. On by tak nie zrobił. On się dziwi. Nieustannie. Bo jakby miał takie narzędzia, to by z nich skorzystał tak, że klękajcie narody. Nie ma, to nie korzysta. Ale jakby miał, to drżyj świecie. Jakby miał miliony na koncie, to by połowę rozdał, ma tysiące, więc nie rozdaje nic.
Komentator życiowy to taki ktoś, kto wie najlepiej. Nie robi nic, ale jakby robił, to wióry by leciały. Jakby on prowadził auto, to by w życiu nie dostał mandatu. Ale nie prowadzi. Jakby on poszedł na studia, to tylko najlepsze. Po co sobie zawracać dupę jakimiś byle studiami. On akurat nie skończył żadnych, ale gdyby skończył, to sensowne. Jakby sprawdził mapę, to by nigdy się nie zgubił. Nie sprawdził, ale jakby tylko rzucił okiem, to bankowo by trafił na miejsce. Jakby pracował w korpo, to by nigdy się nie dał wciągnąć w te korpo gierki. Przenigdy. On jest twardy. Tyle, że obok korpo nie stał nigdy. Jak on by im wszystkim nagadał, to Matko Boska, tylko, że nie bardzo ma komu. Ale jakby miał, to zapamiętaliby go na zawsze.
Tylne siedzenie życia to jest bardzo bezpieczne miejsce. Chujowe odrobinkę, bo zamiast żyć, robić i działać, to siedzisz, ale też turbowygodne, bo można nie robić nic, ale dużo mówić. Oceniać. Komentować.
Jestem ostatnio srogo zafascynowana Brené Brown i jej świetnym wystąpieniem, które obejrzeć można na Netflixie, i w którym padają słowa: If you’re not in the arena also getting your ass kicked, I’m not interested in your feedback, co przetłumaczyłabym jako: Jeśli nie wchodzisz na arenę i nie dajesz sobie skopać tyłka, mam gdzieś twoje zdanie.
Komentator życiowy to taki ktoś, kto nie jest nawet blisko areny i życia, ale bardzo dużo ma na twój temat do powiedzenia. Spokojnie go olej i rób swoje.