image/svg+xml

Hajtnąć się z nieznajomym? No w sumie!

Jesień to jest taka cudowna pora roku, bo można zawinąć się w koc, zasiąść przed telewizorem i podglądać, co dzieje się w życiu ludzi, u których coś więcej słychać niż brzęk otwieranej butelki wina, a przy tym nie trzeba mieć wyrzutów, że się nie poszło na spacer, rower i nie wykorzystało słońca, do czego wiosną i latem zachęcają cię wszyscy, z pogodynką włącznie. Tymczasem w jesienne dni, nawet ona nie jest na żadnym hiper wyjebanym pikniku, tylko w studiu, bo na zewnątrz pizga złem. No uwielbiam jesień, ale dziś nie o niej, a o  tym, co w telewizji, a konkretnie o „Ślubie od pierwszego wejrzenia”.

Największą bolączką wszelkich programów, gdzie ludzie szukają miłości, jest dla mnie to, że muszę je oglądać sama, bo chłopu mojemu przykro się robi, jak ktoś za pomocą tv próbuje się ustatkować. No a wiadomo, że takie miłosne pierdololo to najfajniej z kimś wciągać. Niestety, wszystko wskazuje na to, że drugą serię programu „Ślub od pierwszego wejrzenia” oglądać będę samotnie. Ale to nie jest najważniejsze (jest!), najważniejsze jest to, że pierwszy odcinek naprawdę mnie zaciekawił. O ile takie „Chłopaki do wzięcia” to są głównie po to, żeby Polska darła łacha, bo wieśniaki, prostaki, z uzębieniem żadnym, walniętą rodziną, no ogólnie beka, o tyle „Ślub…” to jest, cholera, całkiem ciekawy program. Oczywiście nie mam złudzeń, że to tytuł z misją, bo jedyną misją telewizji zawsze będzie zarabianie, więc jak idziesz do jakiegoś show po wiadro dobra i szczęścia, to wiedz, że mogą cię ostro wypatroszyć, ale uczciwie powiem, że w „Ślubie…” tego patroszenia jakoś za bardzo nie widzę.  Ale po kolei, bo może ktoś nie wie, o czym ja tu w ogóle pierdolę piszę.

„Ślub od pierwszego wejrzenia” to jest taki program, do którego zgłaszają się samotni ludzie, szukający drugiej połówki. Takie trochę biuro matrymonialne w wersji TVN, więc musi być z grubej rury. A tą grubą rurą jest fakt, że taka samotna osoba przechodzi szereg rozmów z: antropologiem, seksuologiem i psychologiem i finalnie to ta trójka wybiera jej partnera, spośród tych, którzy także zgłosili się do programu. No i rzecz kończy się nie na randce, a na ślubie. Podsumowując, z każdej strony ogląda was trójka naukowców, potem dobiera w pary i męża/żonę poznajecie w Urzędzie Stanu Cywilnego, a pierwsze słowa, jakie ze sobą zamienicie, to przysięga małżeńska. Potem jest weselicho i podróż poślubna, a finalnie decyzja o tym, czy chcecie być ze sobą, czy jednak niekoniecznie. To jest oczywiście totalnie szokujące, zaskakujące i niezręczne już nawet nie w USC, ale na chwilę przed. No bo wyobraź sobie, że idziesz po suknię ślubną, gdzie oczywista jest zagajanka: ile się już znacie z przyszłym panem młodym, a ty mówisz, że znać to byś chciała chociaż jego imię i nazwisko, żeby na fejsie móc obczaić, co to za jeden. Potem jest tylko trudniej, bo nie dość, że nie znasz swojego męża, to kiedy go poznajesz, spotykasz od razu całą jego rodzinę, oceniają cię wszyscy jego znajomi, a on, choć powinien być najbliższą osobą na świecie, jest obcym kolesiem i raczej masz ochotę uciec do mamy niż z nim siedzieć, no a jednak głupio.

Program, przy okazji pierwszej edycji, był mieszany z błotem, bo jeszcze tego brakowało, niech jeszcze noc poślubną pokażą i jak dziecko robią też popatrzmy, obrzydliwe, co za czasy, panie ratuj. Tylko, że to nie jest program o seksie, o nocy poślubnej, zresztą lata temu Frytka i Ken kochali się na wizji, więc to już naprawdę było i to już nawet wielkiego halo nie zrobi. Ten program jest o szukaniu miłości, o tym, że samotność, przynajmniej dla niektórych, jest okrutna i po to, by ją przerwać, zrobimy sporo, nawet oddamy się w ręce naukowców i weźmiemy ślub w ciemno. I nie ma w tym absolutnie nic zdrożnego, choć ja się obawiam, że małżeństwa z programu nie przetrwają, bo choć nie wiem ile osób się zgłosiło, to zakładam, że za mało, by zrobić dobre połączenia. Dwa – to straszna presja zacząć od ślubu i choć niby każdy z uczestników wie, że tak zacznie, to jak opadną emocje i kamery pójdą w cholerę, to jednak zostajemy z człowiekiem, którego nie znamy i któremu nie ufamy, bo jest obcy.  Trzy – no ja jednak myślę, że wymiana zdań – nie musi być na żywo, może być przez jakiś plugawy komunikator, który niszczy kontakty międzyludzkie –  jest potrzebna, bo bez niej trudno odkryć czy między ludźmi zażre, czy będzie chemia, czy najzwyczajniej w świecie druga osoba nas nie wkurwia.

Mimo tego, że wspólnej przyszłości parom nie wróżę, to pierwszy odcinek oglądało mi się całkiem zacnie. Pewnie dlatego, że nikt nie robił z uczestników idiotów, nie było grania na emocjach (więcej dramy jest w „Voice of Poland”), no i poza wszystkim zwyczajnie zaciekawił mnie ten eksperyment, bo daje  mini nadzieję, że za jakiś czas będzie można oddać się w ręce naukowców i oni nam kogoś znajdą. Inna sprawa, że jakby tak było, to pewnie by mnie z moim mężem nie sparowali i trochę szkoda, chociaż może ten drugi oglądałby ze mną miłosne programy?   


Podobało Ci się? Podaj dalej


Dołącz do mnie

Jeśli jeszcze mnie nie lubisz i nie obserwujesz, zrób to teraz. Każdy like to dla mnie wielka radocha:-)